12.3.14

Losing It - rozdział dwudziesty trzeci

Poszłam do niego, gdy tylko skończyły się sceny. Aktorzy nadal kłębili się w swoich strojach. Profesorowie gratulowali swoim studentom, a każdy szedł w kierunku jego grupy, robiąc plany na weekend. Wszyscy inni wydawali się spokojni i szczęśliwi, a ja czułam się, jakby mój świat się kończył. Pójście tam, gdzie był Garrick, równało się z wejściem do pokoju pełnego wąglików.
Ale i tak to zrobiłam.
Na szczęście nie rozmawiał z nikim, tylko sprawdzał coś na swojej komórce. Stałam za nim kilka chwil. Wpływ na mnie miało tylko stanie tak blisko niego. To naprawdę było jak trucizna. Wciągnęłam jego zapach i czułam jak burzy ściany i ochronę, jaką zbudowałam.
Nie wiem czy wydałam dźwięk, czy to on wyczuł mnie za sobą, ale odwrócił się i na mnie spojrzał. Przez ułamek sekundy myślałam, że uśmiechnie się. Potem wyraz jego twarzy zmienił się i stał się ostrożny. Tak jakby mi nie ufał. Wtedy jego twarz stała się bezbarwna.
Miałam te wszystkie emocje i wspomnienia naciskające na moje bariery, próbujące wylać się na zewnątrz. On wyglądał jakby nie mogło zależeć mu mniej.
Chciałam to wyrzucić i uciec, ale wiedziałam, że to zły pomysł. Nie jest zbyt normalne ostrzeżenie swojego profesora, że możliwe, iż dało mu się mononukleozę.
- Czy możemy porozmawiać… na osobności? – zapytałam.
Rozejrzał się i mogłam sobie wyobrazić, gdzie powędrował jego wzrok. Zapewne do Erica. Może do Cade’a. Albo Doma. Na cokolwiek patrzył, był na tym skupiony, gdy odpowiedział. – Nie sądzę, że to dobry pomysł, Bliss.
Ta, zabrakło mi dobrych pomysłów dawno temu.
- Nie potrwa to długo – obiecałam mu.
Nareszcie na mnie spojrzał. Chciałam wierzyć, że widziałam łagodność w jego oczach, ale mogłam sobie ją wyobrazić. Robiłam to cały czas. Musiałam tylko zamknąć oczy i widziałam, jak sięga do mnie, jego usta są milimetry od moich. Ale zawsze… zawsze otwierałam oczy i to nie było prawdziwe.
Ręka zacisnęła się na moim ramieniu i wciągnęła mnie w uścisk. To był Eric. Zaczął mówić o próbach, kostiumach, przerwie wiosennej i wszystkich tych sprawach, na które nie miałam miejsca w głowie.
Patrzyłam na Garricka, uśmiechając się do jego szefa. On uśmiechał się zaciśniętymi ustami. Kiedy ostatni raz wiedziałam ten wspaniały uśmiech.
Może nie musiałam mu mówić. To znaczy, nawet nie byłam chora.
I przecież nie całował się z nikim innym z tej imprezy (miałam nadzieję). A jeśli zachoruję, to on nie będzie musiał o tym wiedzieć. Dodatkowo, wyraźnie chciał zapomnieć, że nasz mały romans w ogóle się wydarzył. Mówił o zmianie pracy, na litość boską. A od tamtej pory uważałam, żeby nie patrzeć na niego zbyt długo, stać za blisko czy dawać jakąkolwiek oznakę, że nie przeszło mi tak, jak jemu. Bo chociaż sprawy wyglądały tak źle, to byłyby nieskończenie gorsze, gdyby wyjechał.
Tak. Powiem mu, jak będę musiała. Nie trzeba poruszać tego tematu, jeśli to nie jest prawdziwy problem.
Przeprosiłam i pożegnałam się z Ericiem i Garrickiem. Potem wróciłam do udawania. Przynajmniej moja edukacja miała jakieś zastosowanie, nawet jeśli, nigdy nie zdołam zrobić z nią niczego innego. Nauczyła mnie jak kłamać.
***
W ostatni dzień szkoły przed Przerwą Wiosenną, obudziłam się wyczerpana i było mi tak zimno, że założyłam sweter na lekcje Garricka, chociaż to była wiosna w Teksasie. To było dość oczywiste albo powinno być, ale byłam tak pochłonięta przetrwaniem dnia i dotarciem do przerwy, że odepchnęłam mój niepokój.
Garrick wcześnie nas wypuścił, ale nie zanim, nie powiedział. – Przepraszam, że daję wam zadanie domowe na przerwę, ale kiedy wrócicie – chcę ostateczny plan na to, co robicie 23 maja, który, dla tych z was, którzy nie patrzą na kalendarz, jest dniem po dostaniu dyplomów.
Dom prychnął za mną. – Czy bycie nadal pijanym z poprzedniej nocy zalicza się, jako ostateczny plan?
Nawet nie miałam siły na przewrócenie oczami.
- Niektórych z was zobaczę dziś na próbie, a reszta – życzę wspaniałej przerwy wiosennej! Nie dajcie się aresztować, poślubić ani nie róbcie żadnych z tych rzeczy! Miłej reszty dnia.
Myślę, że nastąpiły oklaski, ale mieszało mi się lekko w głowie. Spakowałam moje rzeczy i postanowiłam, że nie muszę iść na resztę zajęć. Powinnam iść do domu i zdrzemnąć się. Drzemka brzmiała dobrze. Będzie mi lepiej jak pośpię trochę dłużej.
Kręciło mi się w głowie, jak szłam chwiejnym krokiem w stronę drzwi.
Nie zdawałam sobie sprawy, że wszyscy sobie poszli, dopóki nie byłam sama z Garrickiem, a on zapytał. – Wszystko w porządku, Bliss?
Potaknęłam. Wydawało mi się, że głowę mam pełną bawełny.
- Tylko zmęczona – powiedziałam mu. Byłam dość świadoma, żeby upewnić się, że moja odpowiedź była ostrożnie neutralna – ani potrzebująca, ani złośliwa. – Ale dzięki, miłej przerwy! – Mój głos brzmiał z daleka, i musiałam wykorzystać całą koncentrację, aby wyjść za drzwi i pójść do samochodu.
Jazda do domu była tajemnicą. Z pewnością było jechanie autem, ale nie mogłam sobie przypomnieć ulic czy choćby obracania kierownicą, ale potem byłam przed moim mieszkaniem, tak blisko łóżka.
Chciałam od razu na nie paść, ale moja nerwicowa potrzeba powieszenia kalendarza tuż przy łóżku przypomniała mi, że miałam dziś próbę. Jeden alarm ustawiłam na 17, żebym miała czas uprzednio zrobić obiad, a drugi nastawiłam na 17:05, na wypadek, gdybym przypadkiem wyłączyła pierwszy. Potem otoczyło mnie łóżko i spadałam na oślep w zapomnienie.
Kilka minut później świat krzyczał i był taki głośny, że próbowałam przycisnąć ręce do uszu, ale były martwe, bezużyteczne po moich bokach. Przełknęłam ślinę, a mój język wydawał się przyklejony, gardło paliło mnie, tak jak spierzchnięte wargi.
Obrócenie wydawało się być przesuwaniem góry.
Zegarek pokazywał 17:45.
Zamrugałam i raz jeszcze spojrzałam.
17:45.
Świat wciąż wrzeszczał i nareszcie, nareszcie uniosłam ręce i przyciskałam budzik, aż hałas zamilkł.
Znowu przełknęłam ślinę, ale język wydawał się zbyt duży. Moja ślina paliła jak kwas, spływając wzdłuż gardła.
Oszołomiona, raz jeszcze spojrzałam na zegarek. Nie miałam czasu. Próba zaczyna się za piętnaście minut. Jakoś… nie wiem jak, naprawdę… podniosłam się z łóżka. Moje nogi drżały jakby podłoga była łódką, a pod nią morze. Były rzeczy, które musiałam zrobić… wiedziałam o tym, ale nie mogłam myśleć ponad dokuczliwym przeczuciem, że coś mi umykało. I było tak zimno, gdzie był mój płaszcz? Potrzebowałam płaszcza.
Zawinięta w najcieplejsze rzeczy, jakie mogłam znaleźć, wyszłam chwiejnie na zewnątrz do mojego samochodu. Świat na chwilę się obrócił, jak dziecko odmawiające siedzenia nieruchomo. Wyciągnęłam rękę, żeby się podeprzeć, ale nie było nic, co mogło mnie złapać. Przechyliłam się na bok. Nie upadłam, ale ledwo zdołałam się wyprostować. Patrzyłam w ziemię; byłam taka zmęczona. Byłoby tak strasznie źle, gdybym tam była? Na ziemi?
Jednak było tak zimno. Naprawdę powinnam wrócić do środka, jeśli zamierzałam się położyć… albo w moim samochodzie. Miałam czas na drzemkę w aucie?
Potrząsnęłam głową, próbując odegnać mgłę i coś okropnego szarpnęło moją czaszką. Bolało. Boże, to bolało. Przycisnęłam do niej dłonie, starając się zrozumieć dlaczego i znowu przełknęłam ślinę, co również bolało. Wszystko bolało. Wszystko.
Nie mogłam już stać. Stanie było zbyt trudne. Byłam prawie na ziemi, sięgając do niej, myśląc, że asfalt będzie ciepły przy moim policzku, kiedy coś zahaczyło mnie od tyłu.
Dalej wyciągałam rękę, ale zostałam złapana, ryba zwisająca na lince.
Zaczęłam płakać, bo pulsowała mi głowa, a gardło było zaciśnięte jak żelazo. Dalej chciałam mój płaszcz, nie chciałam być rybą i chciałam spać.
Spać.
Ktoś mówił mi, że nic mi nie jest. Hak zniknął i raz jeszcze trzymała mnie poduszka, a ja musiałam śnić. Spać.
Sen być może zmieni się w śnienie.
***
Coś brzęczało. Pomyślałam o pszczołach. Latałam z pszczołami.
- …nic nie będzie. Nie wiem jak źle, ale na pewno ma gorączkę. Nie jest przytomna. Mononukleoza, tak. Powinienem zabrać ją do szpitala? Jesteś pewien? Jesteś pewien. Okej. Tak. Cześć.
Wyciągnęłam rękę. Było zbyt wiele słów. Pszczoły nie powinny mówić. To nie miało sensu. Gdzie ja byłam?
- Gdzie? – jęknęłam, potem „Au”, ponieważ wszystko nadal bolało, nawet po śnie. Moja ręka coś znalazła.  Albo coś znalazło moją rękę. I było ciepłe. A ja zamarzałam. Westchnęłam. Ciepło odnalazło mój policzek, a ja przycisnęłam się do niego, pragnąc więcej.
- Tak bardzo zimno – powiedziałam do ciepła.
A wtedy ciepło odpowiedziało, cicho i łagodnie. – Nie wiem, co robić.
Chwyciłam ciepło trzymające moją twarz, prosząc. – Więcej.
Potem ciepło odeszło, chociaż próbowałam je zatrzymać. Powietrze powiało za mną i drżałam, drżałam, drżałam. Zapłakałam, a łzy miały uczucie rzek lodu.
- Zimno – powiedziałam. Przełknęłam ślinę, ale przez to było gorzej niż lepiej. Nienawidziłam tego. Chciałam, żeby się skończyło. Proszę. Proszę.
Proszę.
- Proszę.
- Jestem tu, kochanie. Trzymaj się.
Świat przewrócił się, zgiął, rozpadł. I ukołysał mnie, zabierając ze sobą, ale zamiast umrzeć, opadłam w ciepło, solidne i mocne. Chwyciłam się go, chcąc być w jego środku, żeby drżenie ustało, żeby wszystko ustało.
To było słońce i trzymało mnie w swoich ramionach, wołało mnie po imieniu, dotykało mnie od czoła po palce u stóp. Zasnęłam utulona w niebie, w ramionach gwiazdy.
***
Kiedy się obudziłam, moja głowa była dość czysta, żeby wiedzieć, że byłam chora. Musiałam oddychać przez nos, bo gardło miałam zbyt opuchnięte, zbyt wrażliwe by znieść przelot powietrza. Mięśnie mnie bolały a brzuch wydawał się zapadnięty. Nadal było mi zimno, ale nie mroźno. Rozmrażałam się. Sen ponownie mnie wołał. Dalej byłam strasznie zmęczona.
Ale wiedziałam, wiedziałam, co to znaczy.
Ostatecznie złapałam mononukleozę.
Co oznaczało, że muszę powiedzieć Garrickowi. Ale to może poczekać, aż głowa nie będzie mi pękać, płuca będą czuć się pełne, a gardło nie będzie paliło. Kiedy gorączka opadnie, zadzwonię do niego.
Przesunęłam się, marząc o tym, żeby moje kolana, łokcie i ramiona przestały istnieć, bo były teraz wyłącznie cierpieniem. I wtem wiedziałam, że śnię, że gorączka raz jeszcze przeorganizowała mój mózg, ponieważ Garrick leżał pode mną, jego nagi tors był moją poduszką. Ta gorączka była okrutna. Ale wiedziałam, że stało się to tylko dlatego że o nim myślałam. Prawdopodobnie nadal śniłam.
Jego oczy były otwarte, wpatrywały się we mnie, nie mówiąc, tylko patrząc. Nie mogło być to prawdziwe.
- Chciałabym, żeby to było prawdziwe – wyjęczałam, zanim znowu się poddałam.
Śpiąc.
Śpiąc.
***
Gdy znowu się obudziłam, dreszcze ustały, a ja byłam sama. Chociaż wiedziałam, że to był sen, przycisnęłam twarz do poduszki, chcąc, żeby nim nie był.
Do teraz nie zauważyłam, albo może po prostu tego nie przyznałam, ale nawet teraz zakochiwałam się w Garricku. Może nigdy nie przestałam. Każde wspomnienie i fantazja wciągały mnie głębiej w pragnienie go. Choć wciąż wyczerpana, tym razem musiałam się wysilić, żeby wrócić do snu.
- Bliss, obudź się.
Nie minął żaden czas. To musiał być sen.
- Musisz coś wypić. Obudź się.
Próbowałam się odwrócić, żeby zagłębić się w sen, ale coś mnie ciągnęło i siadałam wbrew woli. Coś pchało moje plecy, odmawiając pozwolenia mi na leżenie, więc zamiast tego, przechyliłam się w bok.
Moja głowa spotkała coś twardego. To nie było leżenie, ale blisko. Zamknęłam oczy.
- O nie, nie zrobisz tego. Najpierw wypij. Potem możesz spać.
Przecież spałam. Przynajmniej tak myślałam. Musiałam, ponieważ znikąd w moich rękach pojawił się kubek. Był ciepły, prawie tak ciepły, jak inne dłonie otaczające moje.
Pachniało wspaniale i pozwoliłam, żeby kubek dotknął moich ust.
Zupa.
Może rosół. Smakował słono i ciepło, ale przełykanie było za trudne. Odepchnęłam kubek.
- Proszę, kochanie. Martwię się o ciebie. Nie lubię martwienia się o ciebie.
Znałam te słowa i było to okrutne dla mojej podświadomości, żeby teraz mi je powtarzać, kiedy on już w ogóle się nie martwił. Podniosłam wzrok i był tam, może nawet doskonalszy w stanie snu niż prawdziwym życiu. Był słońcem. Zawsze był słońcem – jasny i lśniący.
To było zbyt wiele. Cierpiałam wewnątrz i na zewnątrz.
- Tęsknię za tobą – powiedziałam mojemu słońcu. – Byłam taka głupia. A teraz straciłam światło.
Nie powiedział, że on też za mną tęsknił. Nie powiedział żadnych z rzeczy, które chciałabym od niego usłyszeć. – Pij, Bliss. Porozmawiamy, kiedy będziesz zdrowa – rzekł.
Zrobiłam, o co prosił, bo byłam zbyt zmęczona na kłótnię, zbyt zmęczona, żeby zmusić się do stawienia czoła nierzeczywistości. Siorbałam powoli, odchylając głowę i pozwalając cieczy spływać do mojego gardła, więc nie musiałam mocno się starać, żeby przełykać. W połowie kubka, już nie mogłam wziąć więcej. Odsunęłam go, a on mi pozwolił.
- Teraz możesz spać. Śpij, kochanie.
Opadłam na poduszki, ale zostałam ogarnięta czymś innym, strachem. Bałam się stracić tę… tę senną przestrzeń między światami, gdzie niczego nie zniszczyłam. Może potem przyjdą Cade i Kelsey. I na krótki czas moje życie znowu będzie proste.
Wyśniony Garrick przesunął ręką po moim czole. – Myślę, że gorączka niemal zniknęła. To dobrze. Rano powinnaś czuć się o wiele lepiej.
Zmarszczyłam brwi. – To znaczy, że za niedługo będę musiała do ciebie zadzwonić.
- Zadzwonić do mnie?
- Żeby ci powiedzieć, że ty też możesz zachorować.
Przekrzywił głowę na bok. Czemu nie rozumiał?
- Nie uważasz, że już o tym wiem?
- Nie ty. Nie jesteś prawdziwy.
- Nie jestem?
- Prawdziwy Garrick nie byłby tutaj. – Wtuliłam się w poduszkę, chcąc, żeby ten sen się skończył.
To już nie było przyjemne. To nie było prawdziwe. Nic dla siebie nie znaczyliśmy… już nie.

Lecz Wyśniony Garrick tu został, trzymając rękę na moich włosach, a ja pozwoliłam sobie w to uwierzyć chwilę dłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz